niedziela, 25 września 2016

Napółka wrześniowa

Weszłam do księgarni po Middlesex, wyszłam dodatkowo z trzecią częścią Grima - jakimś sposobem księgarnie unicestwiają obojętność na hasło "promocja". Głupio tak zaczynać od końca, więc trzeba było dokupić cześć pierwszą i drugą... A miałam być dzielna i kupić tylko jedną książkę. Znowu nie wyszło.

sobota, 24 września 2016

Kamfora Małgorzata Łatka

Kiedy do sześćdziesiątej strony kilka razy zdążyły mnie zirytować płytkie i schematyczne męsko-damskie zachowania i przemyślenia bohaterów, wpadłam na chwilę do Janka i jednym okiem zerknęłam na jego recenzję "Kamfory". Napisał, że to "udany kryminał z potencjałem na kontynuację", więc zagryzłam zęby i postanowiłam wytrwać. Niestety, sto stron później było tak samo słabo.

Kulminacja przyszła na kilkadziesiąt stron przed końcem, kiedy coś, co przeczytałam, było tak bezdennie głupie, że dałam ujście swojemu rozdrażnieniu na głos i nie przebierając w słowach. Zwłaszcza to pierwsze raczej mi się nie zdarza.

Kontynuowałam twardo właściwie tylko z jednego powodu i to jest jedyny plus tej książki: zagadnienie mikroekspresji i mowy ciała. Temat, w którym - wedle mojej wiedzy - autorka dobrze się spisała i fajnie go wykorzystała.

Cała powieść, natomiast, napisana jest tak, że zaczęłam się zastanawiać, czy autorka nie dążyła do jakiegoś minimum ilości stron. Mnóstwo tam słów zbędnych, zdań przekazujących to samo, ale używających do tego innych wyrażeń. Irytujące, w końcu męczące. Do tego tajemnice, ciążące na sumieniach obojga bohaterów, które od pierwszych stron i zbyt często i głośno krzyczały, żeby je wyjawić. Niekoniecznie trzeba było aż takie wielkie transparenty im wywieszać. Irytujące.

Zapewne od połowy czytałam przez pryzmat nieudanego początku i czepiałam się wielu rzeczy, których w innym wypadku może bym nawet nie zauważała. Ale jednak czytało mi się źle. Od pierwszych stron spodziewając się, dokąd zmierzają bohaterowie, przyglądałam się im z... - wiem, nadużywam tego słowa - irytacją. Było kilka sytuacji do przewidzenia już od pierwszych chwil, bez polotu, które może przeszłyby gładko, ale w jakiejś innej oprawie.

I jeszcze jedno. Stadnina koni, to miejsce, gdzie przede wszystkim konie się hoduje. Nie sądzę, by znowu tak wiele ich było pod Krakowem (co zostało zasugerowane pod koniec). Zdecydowanie więcej jest po prostu stajni i to raczej w takim miejscu bohaterka odreagowywała stres. Tak więc do wszystkich zarzutów dochodzi, prawdopodobnie, błąd logiczny - niestety bardzo częsty, co nie znaczy, że powinien ujść płazem.

wtorek, 20 września 2016

Trudi Canavan Wielki Mistrz - Trylogia Czarnego Maga

Pięć lat temu o trzeciej części Trylogii Czarnego Maga napisałam tak:

Bardzo rzadko, ale zdarzało mi się czasem płakać podczas czytania. Nie tym razem jednak. To była historia, podczas której zapominałam oddychać. Historia, podczas której czułam, jak napinam wszystkie mięśnie w bezsilnym oczekiwaniu na to, co się stanie. Opowieść, podczas której zebrane uczucia były tak silne, że nie wiedziały, jak się wydostać na zewnątrz.

Pierwszy raz w życiu tak bardzo zżyłam się z bohaterami i tak mocno przeżywałam ich los. Nie zewnętrznie - ale w środku, jak największe oczekiwanie, jak największą rozpacz, po których zostaje kamienna twarz, ale rozbite i rozedrgane wnętrze.

I będę bezkrytyczna. Nie przyczepię się do niczego, chociaż pewnie bym mogła, bo wszystkie "ale" bledną przez pryzmat wrażenia całości.


I nie sądzę, żebym dzisiaj mogła napisać coś innego.

Nieczęsto czytam książki dwa razy, ale okazało się, że nadal uwielbiam historię dziewczyny ze slumsów, która odkrywa w sobie potencjał magiczny. Uwielbiam to powolne i sukcesywne budowanie zaplecza. Tu nic nie dzieje się za szybko, wszystko ma solidne podstawy. A efekty? Jak wyżej, bez zmian, wciąż z zapartym tchem i im bliżej końca, tym wolniej. Bo może... tym razem skończy się inaczej...?

czwartek, 1 września 2016

Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej Michał Rusinek

Nigdy nie lubiłam i nadal nie lubię poezji. Jednak w całej mojej czytelniczej podróży znalazło się kilka wyjątków, z których pierwszym była Wisława Szymborska.

Nie podejmę się próby oceny jej twórczości. Nie napiszę, że jej wiersze mnie poruszyły, wywarły wrażenie, odmieniły, dały do myślenia, ani żadnego innego z podobnych frazesów. Może tak było, a może nie.
Tym, co przede wszystkim do mnie trafiło, jest forma: krótka i treściwa - choć nie zawsze taka oczywista - proza ujęta w wersy.

"Nic zwyczajnego" nie jest biografią, nie odpowie więc w pełni na pytanie, jaka była Szymborska. To ledwie, albo aż, wyklejanka - taka, jakie robiła dla przyjaciół i znajomych z wycinków z gazet i magazynów: trochę tego, trochę tamtego, kawałek z lewego profilu, kawałek z prawego, odrobina poetki, ciut zwykłego życia podejrzanego gdzieś zza winkla.

Rusinek płynie przez lata swojego sekretarzowania poetce od Nobla aż do jej ostatniego oddechu. Skleja z fragmentów obrazów jej portret, składa ze skrawków wydarzeń jej osobowość. Nie ma w tym jednak patetyzmu, ani wyniosłości. Tak, wynosi Szymborską wysoko, ale nie stawia jej pomników. Jej twórczość robi to wystarczająco dobrze za niego.

Dla wielbicieli poezji Szymborskiej to pozycja obowiązkowa. Dla wywołania uśmiechu, może odrobiny zadumy, w końcu - i to przecież nie spojler - żalu, że takie jest życie.

I tylko jednego -  zwłaszcza przez wzgląd na profesję autora - nie mogę tej pozycji wybaczyć: Woody['ego] Allena...